czwartek, 5 lutego 2015

Liczenie kalorii? Daj sobie spokój...


Białka, tłuszcze, węglowodany. Wiele ludzi widzi właśnie je, zamiast normalnego jedzenia na talerzu.
Czy to ma sens? Dla jednych na pewno tak. Chcą mieć fitnessową figurę, więc liczą. Inni z kolei chcą zdrowo chudnąć/przytyć, więc liczą.
Na przekór temu wszystkiemu, uważam, że liczenie kalorii nie ma sensu. Dlaczego?



Po pierwsze:
Jak dokładnie wyliczyć nasze zapotrzebowanie energetyczne?
W Internecie jest milion wzorów, kalkulatorów. Który zastosować? Można wybrać jeden i się tego trzymać. Z ciekawości zobaczyłam, ile kcal powinnam jeść wg kalkulatorów www.potreningu.pl (2527), Vitalia.pl (2840) i wg tego, czego uczą mnie na zajęciach dietetyki (2721).
Przebitka prawie 300 kcal. To sporo, skoro teoretycznie 1kg tłuszczu to około 7000kcal. Po 23 dniach miałabym o 1kg tłuszczu więcej.

Po drugie:
Aktywność fizyczna. Jakże ważna, a jakże zmienna. Ile powinien wynosić nasz współczynnik PAL? 1.6? 2,4? Nie da się tego przewidzieć, gdyż jednego dnia biegamy(ćwiczymy) więcej, drugiego siedzimy przy książkach. Załóżmy, że w dni treningowe będę jadła te uśrednione 2600kcal, a w nie treningowe 1500 kcal. Spora różnica. W dodatku nie wiem, czy nie będę się przejadać albo jeść za mało.

Po trzecie:
Stosunek makroelementów. Jaki wybrać? Czy to ma być dieta niskowęglowodanowa, wysokowęglowodanowa? A może rotacyjna? A może jeszcze jakaś inna… Załóżmy, że zdecydujemy się na niskowęglowodanową, która teoretycznie (będę o tym pisać), jest jedną z najskuteczniejszych do walki z kilogramami. Więc układamy sobie menu. Załóżmy BTW wynosi 30:40:30. Skrupulatnie liczymy, dodajemy w kalkulatorze kalorii. Wędrujemy z pojemnikami na uczelnię, do pracy. Jednego, drugiego dnia wszystko idzie super. Ale wyskakujemy gdzieś na miasto, gdzie już nie ma podanej ilości kalorii na porcję (chyba, że jest to McDonald). Cały stosunek nam się burzy. Szybko tracimy motywację. I rzucamy dietę.

Po czwarte:
Niedojadanie! Jedna z najgorszych przyczyn efektu jojo. Wyliczyliśmy swoje zapotrzebowanie i bach! Obcinamy 1000 kcal. Jeśli wtedy nasza podaż energii jest większa niż nasza podstawowa przemiana materii (ilość energii, jaką człowiek potrzebuje na oddychanie, pracę związaną z wszystkimi układami, generalnie – leżysz i tyle spalasz), to pół biedy. Ale dodaj do tego jeszcze spory wysiłek, a już zejdź poniżej PPM… masz idealny przepis na obniżenie swojej przemiany materii, którą później nie tak prosto odbudować.

Po piąte:
Brak elastyczności, cieszenia się z posiłków i oczywiście skupianie się na LICZBACH! Osoba, która ma zaburzenia odżywiania, a która skupia się na liczeniu kalorii sama sobie kopie grób. Będzie je obcinać do upadłego. Wyjścia ze znajomymi staną się niemożliwe, bo ciągle komentarze o niejedzeniu staną się normą. Nieplanowany posiłek lub zjedzenie czegoś z „listy produktów zabronionych” równa się ogromne wyrzuty sumienia i katowanie się ćwiczeniami. Organizm nie da sobie rady z takimi obciążeniami i tak koło wyrzutów sumienia objadania i dietowania się zamyka. Oczywiście to skrajny przypadek, ale kto z Was nie chciałby cieszyć się jedzeniem jak normalny człowiek?

Po szóste:
Wszystko trzeba ważyć. W tej kwestii jestem leniwa. Naprawdę. Nie chce mi się tego wszystkiego ważyć, wyliczać, wprowadzać do kalkulatora. Stajemy się uzależnieni od wagi i każda sytuacja, gdy nie wiemy dokładnie, ile nasz posiłek ma kalorii, budzi w nas stres i uczucie dyskomfortu. A co z wyjazdami? Nie jedziemy, bo się boimy. Czego? Że zjemy za dużo. Chęć posiadania kontroli jest tak duża, że tracimy z oczu przyjemność przebywania w fantastycznych miejscach z fantastycznymi ludźmi. Gra niewarta świeczki.
W moim przypadku liczenie kalorii sprawiało, że najzwyczajniej w świecie niedojadałam. Jak można najeść się 1400-1600kcal, gdy trenuje się do maratonu!? I jeszcze się dziwić, że waga nie leci. Nauczka na całe życie.


Po siódme:
Kaloria kalorii nierówna. Dajmy na to jemy 2000kcal. Mieścimy się w bilansie, ale po kilku dniach nie możemy już wytrzymać, bo chodzimy głodni. Śmieciowe jedzenie można jeść, bo przecież bilans pozwala mi uwzględnić tego jednego batona. Albo zostało mi jeszcze 400kcal do wykorzystania, skoczmy na piwo. Możemy karmić organizm, a jednocześnie sprawiać, że będzie on niedożywiony.

Na tym punkcie może zakończę tę całą wyliczankę. Jestem ciekawa waszego punktu widzenia w sprawie liczenia kalorii. Dla mnie… szkoda życia. : )

Pozdrowienia!


1 komentarz:

  1. Całkiem odmienny punkt widzenia i ma sens - to lubię! Na dodatek bardzo fajnie napisane. Czekam na dalsze wpisy. Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń